Wczoraj ok. 20 udałem się metrem na termianl autobusowy w Retiro. Przeogromny. Tłumy podróżnych. Gorąco. Autobus linii Andesmar odjeżdża z lekkim opóźnieniem, po 22. Bagażowy dopomina się o napiwek. Daję 1 peso.
Autobus wygodny. Rozkładane siedzenia, można wyciągnąć nogi. Podają kolację jak w samolocie. Jestem mile zaskoczony. Włączają film - komedię o kursie przedślubnym prowadzonym przez błyskotliwego księdza. Obsługa autobusu wydaje resztki jedzenia bezdomnemu, który chyba stale odbiera je od nich na tej trasie.
Zapadam w sen. Śpię w sumie 7 godzin. Budzę się przed 8. Znak drogowy wskazuje 132 km do Bahía Blanca. Zasypiam znowu. Przyjemnie się śpi. Za oknem pampa, płaska jak stół równina usłana polami aż po horyzont, gdzieniegdzie poprzecinana ciągnącymi się w nieskończoność pasmami drzew. Autobus ma chyba jakąś awarię, bo często się zatrzymuje.
Dojeżdżam przed 10. Przedtem rozmawiam jeszcze przez chwilę ze starszym Argentyńczykiem, kóry tu mieszka. Inny akcent niż w Buenos Aires. Nic nie rozumiem.
Odbieram plecak, który jest w połowie mokry. Coś komuś musiało się wylać. Dziewczyna na dworcu podpowiada mi drogę do hostelu. Jadę autobusem publicznym za 1,35 peso. Nie jest daleko.
W hostelu dostaję pokój na 5 osób, w którym jestem na razie sam.
Jest gorąco. 36 stopni, suche powietrze i minimalny wiatr. Taka gorąco nie było w Buenos Aires. Ok. 14 wychodzę na ulicę i idę w kierunku centrum. Na ulicach prawie nie ma ludzi. Sklepy zamknięte. Godziny otwarcia wskazują, że w mieście obowizuje 4-godzinna sjesta, średnio od 13 do 17. Jest bardzo gorąco.
Kupuję w sklepie makaron, sos pomidorowy, mozarellę i parówki. Wracam do hostelu, Po drodze mijam dwoje transwestytów.
Robię spagetti. Do kuchni wchodzi ok. 30 letnia kobieta o ciemnej karnacji, z dzieckiem. Dziecku podoba się mój makaron. Częstuję go. Ma na imię Diego i ma jeszcze dwójkę rodzeństwa.
Koleś z recepcji sprawdza busy do Pehuen-Co, miejscowości nad oceanem położonej ok. 70 km od Bahia Blanca. Cena 15-18 peso w jedną stronę.
Po obiedzie kładę się do łóżka. W pokoju nie ma wiatraka, więc po chwili jestem cały mokry. Jakoś zasypiam i ok. 19 budzi mnie silny wiatr, który po chiwli przechodzi w ulewny deszcz. Nie pada długo. Wychodzę na ulicę. Nie jest chłodniej, może powietrze bardziej wilgotne. Na ulicach jednak znacznie więcej ludzi i samochodów. Chodzą po kawiarniach i sklepach. Wchodzę do supermarketu i kupuję owoce.
Siadam na ławce na Plaza Rivadavia, głównym rynku i siedzę. Obserwuję precyzyjnie wytyczone ścieżki, którymi przemieżają tysiące mrówek. Wracam ok. 22 do hoselu. Na ulicach ciągle dużo ludzi. Po drodze wchodzę do sali, w której kobiety odgrywają miniteatrzyk katolicki. Na widowni młodzi ludzie. Przestrzegają przzed anoreksją, narkotykami, przemocą i subkulturami. Młodzi ludzie zdają się słuchać uwżnie. Niektórzy kiwają z niedowierzania głowami, gdy na rzutniku pojawiają się zdjęcia śmiertelnie wychodzonych dziewcząt.
Jutro zostanę chyab jednak w mieście. Przejdę się do kościoła, potem do portu, zobaczyć rafinerię. Muszę też kupić bilety na dalszą podróż.