Wczoraj jeszcze byłem wieczorem w kościele. Chrzcili 6-letnią dziewczynkę, więc było wesoło. Rodzice i chrzestni mieli jakieś indiańskie rysy, a ojciec twarz mordercy.
Rano wstaję ok. 9 i pakuję namiot. Idę jeszcze na drożdżówkę i sałatkę. Ruszam w drogę ok. 13. Próbuję łapać stopa, ale nikt nei staje. I dobrze, bo widoki przepiękne. Widać Fitz Roya. U szczytu pojawia się charaktyerystyczna chmurka. Dawniej z jej powodu sądzono, że ta góra to wulkan. Do jeziora mam 37 km. Robię może 20 i dochodzi godzina 20.
Zaczynam się rozglądać za miejscem na namiot. Wtem nadjeżdża ogromny niebieski mercedes. To pojazd Holendrów, któych spotkałem miesiąc temu w Puerto Deseado. Salutuję, a oni się zatrzymują. Wsiadam. Jest trochę nerwowo, gdy przejeżdżamy 10-tonową maszyną przez drewniane mosty, przed którymi znaki informują, że ograniczenie jest do 6 ton. Samochód, rocznik 73, to ciężarówka przerobiona na dom na kółkach. Przemierzyli już nią Skandynawię i zachodnią Afrykę.
O 21 dojeżdżamy do Lago del Desierto. Kemping kosztuje 26 peso, więc przechodzę przez podwieszany most i idę się rozbić w las. Ładne miejsce.