Wstaję ok. 7 i ruszam w kierunku wulkanu Copahue. Ma 2970 m npm. Najpierw idę do Laguna Escondida. Małe jeziorko. Wygląda jak jakiś stary krater. Pięknie odbija się w nim wulkan. Czuć zapach siarki. Idę dalej. Po drodze wchodzę do hotelu i proszę o wodę. Jest upalnie. Żadnej chmurki. Bez wiatru. Zachodzę więc jeszcze do stacji wyciągu (na stokach wulkanu znajduje się kompleks narciarski) i proszę o wodę. Rozmawiam z pracownikiem. Przychodzi jeszcze jeden koleś, z Andory. To firma z tego kraju jest właścicielem wyciągów. Mówią, że na wulkan można dość łatwo wejść. Są ścieżki. No to idę. Jest ok. 11.
Idzie się całkiem przyjemnie. Po drodze mijam kolorowe strumyki. Są też małe łąki i jeziorka z ptakami. Na kamieniach wygrzewają się jaszczurki. Są też pola siarki. Siarkę czuć cały czas. Są też pola wulkanicznego popiołu. Z daleka widzę powracającą już z krateru wycieczkę z przewodnikiem. Z jakiejś szczeliny między skałami wydobywają się wulkaniczne opary.
Dochodzę w końcu do Laguna Termal, ciepłego jeziorka w kraterze wulkanu. Wydziela trujące gazy, chyba siarkowodór. Pali w nosie, w gardle i drażni oczy. Wchodzę trochę wyżej. Jest lepiej. Chcę wejść na szczyt, ale silny wiatr nawiewa trujące gazy właśnie w tę stronę. Nie da się iść. Schodzę.
Nie udało się zdobyć wierzchołka wulkanu. Zabrakło może 200 metrów w pionie. Musiałbym wybrać inną ścieżkę i ominąć trujące wyziewy. Z krateru piękne widoki, widać liczne stożki okolicznych wulkanów.
Rozbijam namiot gdzieś koło górnej stacji najniższego wyciągu. Wciąż czuć ten zapach.