Wstaję o 7.30. O 9 wyruszam na szlak. Celem jest Cerro El Pabellon (3900 m). Trochę trudno znaleźć dojście. Idę drogą w kierunku Amaicha del Valle i zaczynam wspinaczkę obok statuy Chrystusa. Ścieżki brak. Góry są porośnięte trawą, więc nietrudno chodzić na przełaj.
Słońce mocno pali. Powietrze suche, chmur brak, ciepło. Dowiedziałem się już wczoraj, że tu wszystkie dni w ciągu zimy są takie same. Nie pada w ogóle i niebo jest zawsze czyste.
Wspinam się powoli w górę, mijam świnie, krowy, owce. Jak to zwykle bywa, po wejściu na górę, która wydaje się już szczytem, pojawia się większa góra. Wysokość i brak aklimatyzacji dają o sobie znać. I tak idę do 16, z kołatającym sercem dochodzę na szczyt i pojawia się następną dużą górę. Mam więc wątpliwości, czy to faktycznie szczyt. Już po powrocie i pokazaniu zdjęć ze szczytu kompetentnym osobom upewniłem się, że to był wierzchołek Cerro El Pabellon (3900 m), a następna góra to Cerro El Negrito (4600 m). Gdybym miał jeszcze z dwie godziny (i lepszą aklimatyzację), to pewnie bym i na nią wszedł. Schodzę.
To był dobry szlak. Nie spotkałem nikogo po drodze. O 19 jestem w mieście, trochę wykończony. Jem kolację i idę spać. Noce są tu zimne o tej porze roku.