Dzień poniedziałkowy i wtorkowy były stracone dla zwiedzania. W poniedziałek zasiedziałem się znów w indyjskiej restauracji, gdzie poprzednio spotkałem pakistańskiego chrześcijanina. Tym razem dosiadł się także Fin, który dopiero co przyjechał do Bangkoku oraz Izraelczyk z Kanady. Ten ostatni właśnie skończył służbę w armii, podczas której miał okazję brać udział w pacyfikacji Gazy oraz wojnie w Libanie jako czołgista. Nie wdając się w szczegóły i subtelności można było posłuchać jego wojennych opowieści.
Warto porównać
tanie hotele w Bangkoku.
I tak to się można zasiedzieć. Poszliśmy potem z Finem i Pakistańczykiem pochodzić po ulicy Khao San aż trafiliśmy do Khao San Central, lokalnego baru. Tam poznaliśmy kanadyjskiego żołnierza z Afganistanu. Ciekawa postać, wierząca bezwzględnie w sens walki, ale nie ze względu na politykę tylko a faktu, że nie można pozolić, żeby przyjaciele ginęli sami.
I tak się zasłuchałem tych wojennych opowieści, że ani się nie spostrzegłem jak na zewnątrz zrobiło się jasno. Dość powiedzieć, że doczłapałem się do hotelu o godzinie 9.
Nie pozostało nic innego jak opaść w objęcia MOrfeusza, z których wyzwoliłem się ok. godziny 19.
Wieczorem przysiadłem w indyjskiej restauracji i niespodziewanie przechodziła Australijka, którą poznałem w Patagonii w czasie przeprawy przez jezioro O'Higgins. Świat w takich momentach wydaje się naprawdę mały. Chwilę pogadaliśmy, umówiliśmy się na spacer jutro i poszedłem spać.