Wczoraj zwinalem namiot przed polnoca i polozylem sie spac na stolowcee razem z innymi, ktorzy tez mieli autobus o 5 rano. Nagle uswiadamiam sobie, ze zostawilem paszport w biurze, gdzie kupowalem bilety. Nie moge przez to zasnac.
Pobudka o 3.30. Ide na autobus. Moj paszport na szczescie juz na mnie czeka. Podroz przez Przelecz Garibaldiego o wczesnych godzinach rannych dostarcza milych widokow. Siedze kolo Holenderki rodem z Surinamu, ktora od ponad pol roku podruzuje po Ameryce.
Potem przesiadka w Rio Grande. Spotykam Polaka, ktory podrozuje rowerem. Dalej juz trzymamy sie razem.
W Porvenir jestesmy ok. 14. Bankomat nie akceptuje kaRT VISA. Kurs wymiany walut w jakims sklepie jest oszukanczy. Nie ma jednak innego punktu. Miasto spokojne, zapuszczone, sklepy jak we wczesnym PRLu.
Siedzimy razem z Wieskiem w restauracji. Trzyma sie tez nas Holenderka. Rozmawiamy.
Prom do Punta Arenas wyplywa o 18. Pojawiaja sie delfiny, plyna kolo promu i przeskakuja fale. Wieje mocno. Fale uderzaja o dziob. Schodzimy pod poklad. W telewizji mecz towarzyski Argentyna - Francja (2 do 0). Do Punta Arenas doplywamy po ponad dwoch godzinach.
Idziemy razem do miasta. Ok. 5 km. Dochodzimy do supermarketu, gdzie zegnam sie z Wieskiem.
Znajduje ok. 22 hostel. Jest opanowany przez Izraelczykow. Wszyscy po sluzbie wojskowej. Sa tez dziewczyny, ktore w przeciwienstwie do mezczyzn sluza 2 lata, rok krocej niz mezczyzni. Nawet niektore napisy w hostelu sa w jidysz.
Ponadto w pokoju jeden Peruwianczyk i Wloch z Sardynii.
Spac ide po 1.