Wstaję o 7. Zjadam śniadanie w hostelu i wychodzę na autobus. Do Puerto Naales dojeżdżam ok. 12. Kupuję bilet do parku narodowego Torres del Paine za 12.000 peso w dwie strony. Autobus jest o 14.30. Mam jeszcze czas, żeby zjeść steka w restauracji przy zatoce (2.500 peso) i wypić kawę. Wiatr szaleje. Fale sztormowe.
Do parku dojeżdżam ok. 16.00. Wstęp 15.000 peso (ok. 85 zł). Pierwszy odcinek drogi (6,5 km) pokonuję pieszo, choć można jechać busem. Trochę pada, mocno wieje. Widoki na masyw przepiękne.
Ruszam dalej do dzisiejszego celu - Campamento las Torres, położonego u stóp szczytów, którym zawdzięcza nazwę park - Torres del Paine. Po drodze mijam jeszcze Campamento Italiano. Po 21 zaczyna się robić ciemno. Wyciągam latarkę czołową. NA wszelki wypadek mam przy sobie nóż, gdybym spotkał pumę. Ten największy z tzw. małych kotów, którego można spotkać w parku może być groźny. Spotkać go jednak można tak często jak niedźwiedzia w Tatrach.
O 22 dochodzę do obozowiska. Jest nawet ubikacja z prośbą, by nie wrzucać papieru po hiszpańsku, angielsku i w jidysz. W parku dużo Izraelczyków. Na obozowisku ok. 30 namiotów. Z trudem znajduję miejsce.
Zjadam makaron i idę spać. Jutro planuję wstać o 5, by zobaczyć Wieże w blasku wschodzącego słońca.