Wczoraj wieczorem zaglądam jeszcze do księgarni. Kupuję książkę 'La tregua" M. Benedettiego. Pani mówi, że jest dość łatwa. Faktycznie. Dziennik urugwajskiego urzędnika przed emeryturą, w którego życiu nic się nie dzieje. Prawie. Można zrozumieć.
Gdy wracam, z czarnych chumr zaczyna padać.
Całą noc padało. Rzeki się rozlały, przed namiotem zrobiła się kałuża. Nie wstałem o 4 i nie było wschodu słońca. Wstałem o 10. O dziwo pojawiło się też słońce.
Idę do miasta. Kawa. Nauka hiszpańskiego. Powrót na kemping. Mam zamiar iść na spacer w kierunku Fitz Roya.
Przechodząc się po kempingu dostrzegam kolesia z gitarą. Podchodzę. Daje mi gitarę. Zaczynam grać. Ja gram swoje, on swoje. Zjawiają się dwaj jego kumple. Też grają. Pijemy yerba mate. W międzyczasie przyjeżdża jakiś samochód, z którego wyskakują jacyś Argentyńczycy. Biegają po kempingu i szukają polskiego alpinisty jakby chcieli go zabić, ale nie znajdują. Odjeżdżają.
Gramy, śpiewamy. Uczę się jednego argentyńskiego kawałka. Niemiec przynosi ciastka i dulce de leche. To amerykański przysmak - gęste mleko z karmelem. Bardzo słodkie. Przynoszę też moje ciastka. Chłopaki robią herbatę. Tak mija popołudnie. Miłe chłopaki, Argentyńczycy. Zarabiają, grając w okolicznych barach. Gdy robi się zimno, kończymy grać.
Na 21 idę do kościoła. Przyjechał ksiądz z Calafate i robi spóźnione posypanie popiołem. Na mszy jest 13 osób. Bardzo kameralnie. Na początku mszy ksiądz pyta wszystkich nieznajomych skąd są. Rolę głównego ministranta pełni starsza kobieta w białej tapirowanej czuprynie. Na zewnątrz szaleje wiatr.
Wieczorem znowu pada.