Ok. 10 budzi mnie Barbara (Australijka), która mówi, że płynie łódź. Wstaję szybko i idę na przystań. Nie ma wycieczki na lodowiec z powodu wiatru. Zamiast tego właściciel oferuje kilkugodzinny rejs po jeziorze w cenie przeprawy. Szybko pakuję namiot i ruszam. O 11 wypływamy.
Jezioro jest jak morze. Wieje mocno, statek przeskakuje wielkie fale, które co chwilę obmywają pokład. Z początku jest zabawnie. Stoimy na dziobie i staramy się ustać, gdy nadchodzą fale. Potem wchodzimy na górny pokład. Ktoś robi herbatę. Jest słonecznie, ale mocno wieje. Po godzinie dosięga mnie choroba morska. Z początku nie jest źle. Idę się położyć do środka, bo na zewnątrz zimno.
Statek przybija do kolejnych estancii. Aż dziw w jakiej izolacji mogą żyć ludzie. Od statku odbija motorówka, która dostarcza jedzenie i zabiera inne produkty. Podczas jednego z takich przystanków nasza łódź zaopatruje się w owieczkę, która leży związana na pokładzie.
Jak śpię to nie czuję kołysania. Jakoś udaje się wytrzymać ten 7 godzinny rejs.
Dobijamy z powrotem do Candelario Mancilla ok. 18. Przed nami jeszcze 3 godziny rejsu i ponad 30 km. Wsiadają ludzie, którzy płyną na drugą stronę jeziora. Po jednodniowym przymusowym odpoczynku i po tym rejsie wszyscy się znamy. Dobija też grupka Francuzów, która pomyliła drogę z Lago del Desierto i przez 6 dni błądziła po innej dolinie.
Wypływamy. Fale są naprawdę duże. Strsznie kołysze. Kapitan daje mi tabletkę na chorobę morską. Za późno. Nie wytrzymują i opróżniam żołądek. Pocieszające jest jedynie to, że nie tylko ja cierpię. Po drugiej wizycie w toalecie robi się lepiej. Puszczają film o atrakcjach turystycznych regionu.
O 22 dopływamy do Puerto Bahamondez. Jest ciemno. Jakiś koleś zaprasza do swojego auta. Do Villa O'Higgins jest 7 km. Przejażdżka 1500 peso. Ma kemping za 2500 peso. Rozbijam namiot i idę spać. Wymęczony i sponiewierany po 10 godzinach kołysania. Śpi się dobrze, jakbym był w łóżku.