Koło siódmej właściciel hostelu zawosi ludzi na prom. Zostawia otwartą bramę. Wchodzą trzy konie. Zaczynają skubać trawę koło namiotu. Przeganiam je, ale mnie obudziły. Śniadanie.
Pogoda brzydka. Niedziela upływa w hostelu. Zostało mało ludzi. Niektórzy zabrali się z właścicielem, który jechał na północ. Czesi czekają na autobus. Spali w lesie, więc nie wiedzieli. Nie wiedziałem, że mamy identyczne wyrażenie, które wyrażają złe emocje...
W ciągu dnia głównie Izraelczycy próbują łapać stopa, ale nic nie jedzie na północ. Spotykam też poznaną wcześniej barbarę, Węgierkę. Też czeka na autobus i idzie spać do lasu. Niektórzy wracają, niektórzy idą spać do lasu. Miasteczko jest urocze. Droga jest tu od ok. 9 lat. Wcześniej można było się dostać tylko samolotem. Jest spokojnie. Po ulicach chodzą psy i konie. Zerowa przestępczość. Wokół góry, jeziora i lodowce.
Dobra wiadomość - autobus przyjechał. Jutro więc wydostanę się stąd.
W hostelu jest jedna starsza kobieta, chyba coś pisze, ze Stanów. Choć nie jestem pewien, bo gdy wczoraj pytałem, powiedziała, że jest z Wenus. Organizujemy razem kolację. Pokazuje mi ciekawe miejsca w Peru. Ma niesamowitą wiedzę i doświadczenie w podróżowaniu. Potem też pokazuje swoje rysunki.
Wieczorem jemy kolację razem z właścicielką hostelu - ja, Pedro, starsza Australijka, rzeczona Amerykanka.
Plan jest taki, że jak dotrę we wtorek do Coyhaique, jadę zaraz do Puerto Chacabuco, kupuję bilet na prom, który w środę wieczorem wypływa na wyspę Chiloe i w piątek jestem na tej wyspie (rejs trwa 30 godzin). Mam nadzieję, że nie będzie przestoju.
Po drodze niestety minę dziesiątki miejsc wartych odwiedzenia.