Ledwo zdążyłem na autobus o 10.10. Na miejsce dojechałem przed 15. Wejście do obszaru chronionego Cabo Polonio. Stąd ciężarówka 7 km na cypel. 60 peso. Idę na piechotę, spotykam jednego Argentyńczyka.
Idę przez las, potem przez wydmy. Dochodzę do wioski ok. 17. Nie spotykam nikogo na ulicy. Chyba dlatego, że nie ma ulic. Domki są rozrzucone na niewielkim wzgórzu. Wokół wydmy. Domków jest dużo, ale ludzi nie widać. Po chwili dochodzę do przekonania, że nawet, gdyby była tu jakaś ulica, to i tak bym nikogo nie spotkał. Wchodzę do czegoś, co na siłę można nazwać sklepikiem. Okazuje się, że nie ma kempingu, biwakowanie zabronione. Idę więc rozbić namiot na wydmach.
Trochę trudno znaleźć miejsce, które nie byłoby widoczne z wioski. Krążę więc po wydmach. Czuję się trochę jak na planecie Arrakis, gdy rozbijam namiot jakieś pół godziny od wioski, przy blasku księżyca.