To była długa podróż. Wyszedłem z hostelu w środę 5 sierpnia o 19.30. Metrem pojechałem na przystanek Los Heroes. Najpierw jednak pojechałem w przeciwną stronę, bo mnei ludzie źle poinformowali. Po dwóch przystankach się zorientowałem. Na Los Heroes wziąłem autobus (1500 pesos) na lotnisko. Byłem przed czasem. Oczekując na samolot poznałem Anglika.
Samolot chilijskich linii LAN Chile do Auckland wystartował punktualnie o 22.50. Na pokładzie bardzo dobry system rozrywki. Dużo dobrej muzyki, filmów. Można było nawet pouczyć się języka tajskiego.
W Auckland wylądowaliśmy ok. 3 w nocy, godzinę przed czasem, w piątek 7 sierpnia. Lot trwał więc ok. 12 godzin. Tym sposobem gdzieś mi umknął czwartek. Ma to związek z przekroczeniem linii zmiany daty, ale jakoś trudno mi to sobie uzmysłowić, gdzie się podział 6 sierpnia w moim życiu.
Na lotnisku zgłaszam posiadanie namiotu. Zostałem odesłany do celnika, który chciał zobaczyć mój bilet i zadał mi parę pytań. Potem pani chciała zobaczyć mój namiot. Wydał jej się brudny i postanowiła go umyć. Po 10 minutach odebrałem 'umyty' namiot, ale na moje oko nie postarała się i gdybym chciał przemycić jakieś zarazki, to chyba dałbym radę. Na wszelki wypadek zaznaczyłem, że wwożę drewno, bo miałem nóż z drewnianą rękojeścią, ale z ym nie ma problemu. W sumie to nie są aż takie straszne te ich obostrzenia, jak to się czasem słyszy.
Jest 4 rano. 8 godzin różnicy z Chile. Czyli w Chile miałbym godzinę 12. Następny lot, na wyspę południową, do Christchurch, mam o 8.35. Siedzimy z Anglikiem i gramy w karty. Anglik przyjechał na 4 i pół miesiąca. Chce znaleźć jakąś pracę. Dziś widziałem artykuł, w którym właśnie pisali o takich jak on, z którego wynikało, że moze być trudno, żeby mu się zwróciło te 450 funtów angielskich, które wydał na wizę.
Pojechałem autobusem za 7 dolarów NZA do centrum. Ciekawe było to, że kierowca co chwilę się odzywał i opowiadał, co to za budynek, który mijamy. Wysiadłem w centrum, trochę daleko od hostelu. Szkoda, że nie powiedziałem kierowcy, gdzie jadę, bo na pewno by mnie podwiózł.
Po drodze do hostelu odczuwam znowu głód. Tanie linie lotnicze JetStar nie serwowały posiłku. Wchodzę do lokalu serwującego tradycyjny posiłek kuchni brytyjskiej fish & chips (ryba i frytki) i zamawiam właśnie fish & chips za 4.40 dolara, czyli tanio, 8 zł. Chyba jednak większość osób tu kupuje na wynos. Gdy podają mi zapakowaną rybę z frytkami, pytam o widelec. Azjata wykonuje ruch ręką, pokazując żeby jeść palcami i w tym momencie prypomina mi się podobny gest związany z rumuńskim kebabem.
Ryba dobra, no i tania. Uliczne jedzenie od Azjatów to chyba jedyna tania rzecz w tym kraju.
Hostel niby całkiem przyjemny, ale Internet bezprzewodowy płatny 2 zł za minutę.
Idę na spacer, mimo, że już dla mnie powinien być wieczór według czasu chilijskiego. Odwiedzam ogród botaniczny. Wcześniej kupuję bilet na jutro na 9 do miejscowości Methven (30 NZD, a jedzie się tylko godzinę). To chyba nie ma normalnego transportu publicznego. Ta miejscowość to kurort narciarski, ale ja chcę stamtąd dostać się do Mount Sommers i zrobić 2-3 dniowy trekking, w okolicy która posłużyła za Rohan w ekranizacji Władcy Pierścieni. Oczywiście jak nie zamarznę pierwszego dnia, bo trochę zimno. Do Mount Sommers nie było transportu, więc będę musiał kogoś poprosić o podwiezienie.
Z okna samolotu widziałem już te góry (Alpy Południowe). Niesamowicie malowniczo to wygląda, bo śniego zaczyna się od pewnej wysokości.
Wieści na blogu chyba będą teraz rzadsze, ponieważ będę w górach, a poza tym zauważyłem już, że nie jest tu łatwo z Internetem i jest bardzo drogi. Teraz trafiłem do biblioteki miejskiej. Tu jest darmowy. Przy okazji pierwszy raz w życiu wszedłem do biblioteki i nikt mnie nie skontrolował, nie spytał o dowód czy kartę biblioteczną. Wokół mnie pełno książek. Gdyby mi się jakaś spodobała, to mógłbym zabrać i wynieść (gdybym był złodziejem). Hmmm, może mają przewodniki...
Jaki z tego wniosek - kraj wydaje się cywilizowany (w pewnym sensie). Już na pierwszy rzut oka widać, że wszystko tu mają dobrze zorganizowane. Atrakcji turystycznych dużo, ale dość drogie, co siłą rzeczy wymusza na mnie taki a nie inny sposób spędzania czasu (górskie wędrówki).
Jest też duża różnorodność etniczna, to znaczy dużo tu Azjatów. Kościoły raczej protestanckie.
W Ameryce, gdy słyszałem na ulicy jak ktoś mówił po angielsku, to jużwiedziałem, że to turysta. tutaj wszyscy mówią po angielsku, więc mam wrażenie jak bym co chwilę spotykał turystów. Nic bardziej mylnego, to zima, niski sezon.