Przylatuję na lotnisko koło Bangkoku przed północą lokalnego, czasu, który jest przesunięty o godzinę do tyłu w stosunku od Filipin. Znaczy to, że leciałem prawie 3 godz.
Pierwsze kilkanaście minut na ziemi syjamskiej zaujmuje mi załatwienie wizy. Robię zdjęcie najpierw i wypełniam formularz. Na szczęście nie trzeba nic za to płacić. Dostaję pieczątkę, odbieram bagaż i szukam transportu do miasta, które jest 40 km od lotniska.
Warto sprawdzić:
hotele w Bangkoku.
Niestety, jest 1 w nocy i autobusy nie jeżdżą. Pozostaje taksówka. Kierowca nie mówi dużo po angielsku. Zwraca się do mnie per 'lord'. Najczęściej w czasie wizyty w różnych krajach wołano do mnie 'sir', w Indonezji 'mister'. 'Lord' to coś nowego.
40 km pokonujemy bardzo szybko. Kosztuje to w sumie 450 batów, czyli ok. 40 zł i dodatkowo opłaty za autostradę. Niedrogie te taksówki, a taksówkarz poczciwy i uczciwy.
Dobijam w ten sposób do mojego hostelu Sinad Guesthouse z pokojem 1-osobowym za 250 batów (1 baht = ok. 0,09 zł, czyli zaokrąglając 10 bahtów - prawie 1 zł).
Na dole jest jakaś Szkotka, która do mnie po słowacku zaczyna, Niemka, druga Szkotka i Australijczyk. Zczynam z nimi rozmawiać i w tym sposobem idę spać dopiero 4 rano.