Po długim posiedzeniu w nocy, wstaję dopiero o 12. Wychodzę się przejść do słynnej ulicy Khao Sun, gdzie można spotkać turystów z całego świata. Zjadam obiad w McDonaldzie i idę na kawę. Dwie kawy, bo w międzyczasie zaczyna padać.
Potem idę na prom na rzece Chao Phraya. Tym promem chyba najszybciej dotrzeć w różne miejsca przy rzece.
Docieram do kompleksu pałacowego, ale już zamykają. Ponadto mam krótkie spodenki, więc i tak by mnie nie wpuścili.
Idę tu i tam i dochodzę do Chinatown, chińskiej dzielnicy. Pełno tu małych uliczek ze straganami. Poszczególne ulice, a nawet całe sektory Chinatown prowadzą handel tematycznie. Trafiam na sektor elektryczno-elektroniczny, czego tu nie ma, od rezystorów do robotów. Obiad w chińskiej restauracji. Szukam właściwie zasilacza do laptopa, bo mi się zepsuł, ale jak wiadomo, jeśli czegoś naprawdę potrzeba, to w żadnym sklepie tego nie mają.
W chińskiej dzielnicy można zjeść płetwę rekina, luksusowy chiński przysmak.
Tak się zapuściłem w te różne uliczki i zaułki, że w końcu się zgubiłem. Wychodzę na jakąś ulicę i nie wiem gdzie jestem. Nawigację po Bangkoku utrudnia fakt, że Tajowie mają swój alfabet, zupełnie nie do odczytania. W końcu znajduję jednak drogę powrotną ku rzece. Biorę prom i ruszam z powrotem do hotelu.
Zobacz także:
Hotele w Bangkoku.
Wieczorem jeszcze raz spacer po ulicy Khao Sun. Podobno kiedyś było to kultowe miejsce dla tzw. plecakowców. Dziś to już tylko historia, są tu wszelkiej maści turyści.
Słyszę jakieś polskie głosy, więc zagaduję. Niestety, moi rodacy nie wykazują entuzjazmu i na moje stwierdzenie 'ja też z Polski', odpowiadają niechętnie 'aaa tu pełno Polaków' i ruszają dalej. Zdałem sobie sprawę, że dotarłem w rejony, gdzie spotkanie Polaka niekoniecznie musi się łączyć ze wzruszeniem i radością.