Z rana udaję się promem na drugą stronę rzeki Chao Phraya. Wsiadam nie do łodzi za 13, tylko za 18 bahtów, bo nie chciało mi się czekać. Błąd, bo omija mój przystanek. Choć z drugiej strony dobrze, bo muszę przejść przez jakieś wąskie uliczki, pomiędzy kanałami, dzięki czemu poznaję mniej ruchliwe zaułki Bangkoku. Kanałów jest tu dużo, a było więcej, lecz zostały zasypane, gdy zorientowano się, że transport drogowy jest jednak dogodniejszy.
Dochodzę do muzeu floty królewskiej. Łodzie, które wypływają raz do roku w swego rodzaju procesji. Największe są poruszane przez ponad 50 wioślarzy.
Zobacz
Hotele w Bangkoku - najlepsze ceny.
Potem jadę na ostatni przystanek na rzece, a moze raczej pierwszy i zaczynam spacer wybrzeżem. Tutaj dominują klimaty kolonialne. Odwiedzam Katedrę Wniebowzięcia. Wokół dużo katolickich szkół, ponoć najlepszych w Tajlandii. Następnie dawny budynek Kompanii Wschodznio-Azjatyckiej.
Zaczepia mnie grupka dziewczyn z lokalnej szkoły. Wywiad przeprowadzają ze mną. Pewnie takie dostały zadanie domowe.
To było koło Hotelu Oriental, kultowego hotelu (nocleg od 360 USD). Wchodzę do środka i zwiedzam tzw. Skrzydło Autorów. Józef Conrad był tu w 1888 r., zanim wyruszył do Adelaide w Australii. Po nim gościło tu wielu innych pisarzy.
Zaglądam do kawiarni. Akurat czas na tzw. popołudniową herbatę. No to siadam. Zresztą obsługa bardzo profesjonalna. Zamawiam kawę. Oddaję się lekturze Bangkok Post. Na balkonie przygrywa na gitarze lokalny muzyk. Lubię takie miejsca, klimat kolonialny, obsługa traktuje tu każdego jakby był handlarzem jedwabiem albo chociaż niewolnikami. Jednym z elementów tego kimatu jest niestety cena kawy - prawie 30 zł (to może jedyny element klimatów kolonialnych, który nie bardzo mi odpowiada, jeszcze).
Następnie przechodzę przez osiedle muzułmanów - Haroon Village.
Potem kieruję się ulicą Silom w kierunku znanej dzielnicy burdeli i klubów gogo Patpong. Jest wcześnie, przed 18. W barach dopiero szykują rury, panie się rozgrzewają. Co chwilę jakiś naganiacz podchodzi z ulotką. Wszyscy mają tę samą ulotkę, na której jest kilkadziesiąt młodych Tajek w strojach kąpielowych i jeden biały, z twarzy chyba Niemiec. A w niektórych barach można już dostrzec stałych bywalców, choć z pewnością prawdziwa akcja zaczyna się później.
Wracam więc w kierunku rzeki. Po drodze chcę wstapić do położonej na szczycie Statetower restauracji Sirocco, ale tym razem przeszkodą okazują się moje klapki. Wracam w kierunku rzeki i płyną promem do hotelu.