Wstałem o 9, choć planowałem o 8. Słońce już grzeje. Idę do sklepu. Robię zakupy.
Kieruję się wzdłuż wybrzeża oceanu. Na północ. Cały czaas wieje. Mocniej niż wczoraj. Na brzegu skały oraz długie kamieniste plaże, na zmianę. Ludzi nie ma. Wchodzę do niewielkiej groty, wyrzeźbionej przez fale. Jest przyjemnie, chłodno.
Idę dalej. Słońce parzy. Dochodzę w końcu do celu, Jaskini Lwów (Cueva de Leones), obszernej groty wydrążonej w klifie. Dalej znów kamienista plaża. Drogę przebiega najeżona kolcami jaszczurka. Słońce parzy.
Gdybym szedł jeszcze 80 km na północ doszedłbym do Cabo Blanco. Na tym przylądku znajduje się latarnia morska, kolonie pingwinów i lwów morskich. Na początku XX w. istniał tam port, z którego transportowano sól wydobywaną z pobliskiej saliny, do której prowadziły nawet tory kolejowe. W muzeum w Puerto Deseado znajduje się decyzja dotycząca otwarcia poczty z 1901 r. i taka sama kończąca krótki żywot osady z 1974 r. Gdy wydobycie soli stało się nieopłacalne, osada opustoszała. Obecnie są tam ruiny domostw i pozostałości poczty.
Zanurzam jeszcze nogi w oceanie. Zakaz kąpieli. Kto by się kąpał w takiej zimnej wodzie. Wiatr wieje tak mocno, że zatrzymuje fale, które z trudem dochodzą do brzegu.
Wracając wpadam znów na pysznego steka tam gdzie wczoraj. Wracam pod wiatr. Z trudem stawiam każdy krok. Najgorsze są tumany kurzu i piasku. Dochodzę na pole namiotowe.
Teraz siedzę w w kawiarni, nad rzeką. Spotkałem przed chwilą ok. 60-letnego Holendra. Podróżuje z żoną. Wskazał mi na swój wielki samochód stojący na zewnątrz. Samochód przypłynął statkiem do Buenos Aires. Teraz jedzie do Ziemi Ognistej, a stamtąd na Alaskę. Jak się uda. Narzeka na problemy z silnikiem.
Już po 18.
Jutro dojadę do głównej drogi, być może do Caleta Olivia, stamtąd ruszę na południe, do San Julian lub Rio gallegos. Wstanę wcześnie i spróbuję złapać jakiegoś stopa.