Wstaję o 7. Wychodzę na 4 km szlak na Cerro Guanacos. Jedyna góra dostępna dla turystów. Ma ok. 1000 m. Na pozostałe szczyty nie ma drogi, a dostępu strzeże nieprzebyty, gęsty las. Przebicie się przezeń byłoby cięższe niż ewentualna wspinaczka.
Wejście zajmuje 4 godziny. Najpierw gęsty las liściasty. Potem bardziej karłowaty, mokradła i kamienista ścieżka. Jestem dziś pierwszy na szczycie. Wokół ostre wierzchołki szczytów. W oddali jeszcze wyższe góry, położone już za granicą chilijską. Pokryte grupą skorupą lodowców. Niedostępne i pewnie niezdobyte.
Robię sobie obiad. Tuńczyk z puszki. Zjawia się lis. Jest chyba oswojony z ludźmi. Niczym pies biega za rzucanymi mu kamieniami.
Pojawiają się kolejni turyści. Schodzę już zmęczony. Pogoda ładna. Od rana słońce, trochę chmur.
Zwijam namiot i tym samym szlkiem nadbrzeżnym, co wczoraj, dochodzę do kempingu. Po drodze trochę pada. Rozbijam namiot. Zmęczony idę spać ok. 22.