Wracam jeszcze do soboty. Zasiedziałem się wczoraj w kawiarni. W końcu jednak wyszedłem. Idę ulicą i spotykam szamana, którego poznałem w Rio Gallegos. Stoi na przjściu dla pieszych i robi sztuczki z zieloną piłką, która krąży po jego czole, ramionach i nosie. Gdy światło zmienia się na czerwone, kierowcy dają jakiś grosz. Gdy nie dają, robi rękami gest, jakby strzelał z łuku. Mówi, że zarabia tak 200-300 peso dziennie. Od 8 lat jest w podróży.
Chcę kupić mięso na grilla w supermarkecie. Jest tyle rodzajów. Nie wiem, które się nadaje. Zjadam więc steka w barze. Na kempingu Argentyńczycy spisują mi na kartce rodzaje mięsa na asado. Na przyszłość. Poza tym mówią, że w Argentynie grillują wszystko, co chodzi. Objedzony tym stekeim, idę spać o 23.
Niedziela.
Wstaję o 10. Śniadanie. Dzień zazyna się spokojnie. Siedzę w kantynie. Trochę się uczę hiszpańskiego. Trochę piszę. Nic się nie dzieje. Za oknem czasem przejdzie deszcz. Tak dochodzi 17. Czas się ruszyć. Wychodzę do miasta.
Zaczęła się liga. W restauracji wszyscy oglądają mecz. Gra legendarny zespół Boca Juniors.
O 20 pójdę do kościoła.
W środę pojadę do Porvenir w Chile, stamtąd promem do Punta Arenas. W poniedziałek i wtorek przejdę się pod lodowiec Martial i może na jeszcze jakiś spacer.