W niedzielę o 20 poszedłem do kościoła. Msza zaczyna się wniesieniem flagi Argentyny i Watykanu. Niezywkła okazja. Ostatnia Msza Św. tutejszego proboszcza. Na koniec ludzie klaskają. W oczach wielu łzy, choć ksiądz był tu tylko 3 lata. Przed kościołem długa kolejka do ostatniego uścisku z kapłanem.
Wieczorem grill. Wołowina. Towarzyszy mi para Holendrów. Mam dużo mięsa, prawie kilo. Dzielę się z psem. Jeszcze sałatka.
Poniedziałek. Budzę się jeszcze pełny ok. 9. Do południa przemyślenia. Potem wymarsz na lodowiec Martial. Dużo ludzi podchodzi. Pod lodowcem zaczyna padać śnieg. Schodzę w dół i podchodzę kolejnym szlakiem na przełęcz. Robi się niezła zadymka. Nie ma mrozu, więc śnieg zaraz topnieje. Nagle się rozpogadza. Na przełęczy widoki... Nie chce się schodzić, ale bardzo wieje. Podchodzę trochę wyżej, ale wiatr rzuca mnie na ostre kamienie. Ranię się lekko w palec. Czas schodzić.
Z powrotem w mieście jestem o 20.