Wstaję o 8:30. Zwijam namit. Przede mną długa droga. Pogoda jest ładna. Słońce. Silny wiatr. W przewodniku pisali, że były przypadki, że znosiło ludzi ze szlaku. Na szczęście obecnie wieje mi w plecy.
Dochodzę do Lago Grey i dalej ostatnie 10 km do kempingu przez łąki. Odwracam się jeszcze w kierunku szczytów.
Na kempingu tylko dwa namioty. Poznaję dwóch braci z RPA. W ciągu 12 miesięcy chcą dotrzeć na Alaskę. Ich dziadek był Polakiem. Uciekł z niemienckiej niewoli i trafił do RPA. Jeden z braci był nawet w Poznaniu. Umieją śpiewać "Sto lat". Dziadek ich nauczył. Gdy byli mali dostawali cukierka, jeśli zaśpiewali dziadkowi. Razem robimy kolację i rozmawiamy. Przybyli do parku łodzią z Puerto Natales. Po drodze odwiedzili na rzece wyspę, gdzie od 20 lat mieszka samotnie jakiś dziwak.
Na kempingu są myszy. Co jakiś zas słychać piski. Chowamy dobrze jedzenie.
Chłopaki mówią, że widzieli wielkiego pająka. Mogła to być czarna wdowa, która występuje w parku.
Idę spać po 22. Zrobiłem dziś 25 km. Jutro muszę na 13 dotrzeć na autobus, czyli przejść jeszcze 7 km.