Wstaję o 8.30. Śniadanie w hostelu. Rozmawiam z jednym z domowników. Wychodzę do miasta. Oglądam posąg mylodonta, zwierza, którego szczątki odkryto w niedalekiej jaksini. Obiad jem w tej restauracji, co wczoraj.
O 14:30 autobus do El Calafate. Na granicy zpotykam podróżnika z Nowej Soli. Żegnam autobus i dalje jadę z Jurkiem. Przemierzamy Rutę 40, droge biegnącą z południa na północ przez najdziksze zakątki Argentyny. Co jakiś czas mijamy samochód. Po drodze widzimy strusie i flemingi. Dostrzegamy też kłusowników, którzy strzelają do strusi.
Jurek ma parę dni, żeby dojechać do Santiago, ale decyduje się zboczyć trochę (150 km) z drogi, żeby zobaczyć najsłynniejszy amerykański lodowiec Perito Moreno.
W El Calafate robimy małe zakupy. Stąd jeszcze ok. 80 km do ogromnego lodowca. Jedziemy wzdłuż Lago Argentino, ogromnego jeziora. Wiatr wieje jak zwykle mocno.
Do Parku Narodowego wjeżdżamy po 20. Nie ma już nikogo, żeby pobrać od nas 60 peso od osoby za wstęp.
Dojeżdżamy na sam parking pod lodowcem ok. 21. Lodowiec jest ogromny. W blasku zachodzącego słońca przybiera filetowy odcień. Jemy kolację, pijemy wino i ciepłą herbatę, poznajemy obsługę parkingu. Do północy śpiewamy i gramy na gitarze. Co jakiś czas niebo przecina meteoryt. Oglądamy gwaizdy i snujemy refleksje o nas we Wszechświecie.
Nocujemy w samochodzie. Przed zaśnięciem budzi mnie jeszcze jeden błysk spadającej gwiazdy, niezwykle jasny.