Budzimy się o 7. Pogoda wyśmienita. Wschodzące słońce stopniowo oświetla lodowiec. Co jakiś czas od czoła lodowca odrywają się wielkie bryły lodu. Spadają z hukiem do wody. Mamy problemy z oszacowaniem wysokości czoła lodowca. Ok. 50-100 m.
Spotykamy rowerzystę z Niemiec i Argentyny. Przed 10 ruszamy dalej. Po drodze zdzieramy gardła, śpiewając Niemena oraz kultowy szlagier "Gdzie ta keja". Jest słonecznie. Ogromne przestrzenie ograniczone kilkusetkilometrowej długości bajecznymi pasami wzgórz. Mijamy pędzące konie, fotografujemy lisa i jastrzębie. Zatrzymujemy się nad doliną rzeki Santa Cruz. Jurek jest jest zapalonym wędkarzem, ma cały sprzęt i żałuje, że nie ma czasu, by zarzucić wędkę. Musi pędzić do Santiago.
Wysiadam na rozstaju dróg. Do El Chalten mam 100 km. Jurek zostawia mi prowiant i picie, że mógłbym tam dojść pieszo. Godzina czekam na podwiezienie. Podwozi mnie dwójka Izraelczyków. Jeden z nich miał dziadka Polaka.
W El Chalten jestem o 16:00. Miasteczko bardzo małe. Internet bardzo drogi (10 peso za godzinę). Sieci komórkowej brak. Jeszcze nie wiem, gdzie zanocuję.
Planuję zostać tu ok. tygodnia, może dłużej. Chcę zobaczyć Cerro Torre, górę, która wystąpiła w filmie Wernera Herzoga "Krzyk kamienia". Potem przekroczę granicę do Chile przez Lago O'Higgins.