Wczoraj (w sobotę), wracając z wieczornego spaceru, przechodziłem koło jakiegoś lokalu, gdzie grała lokalna muzyka. Wyszedł jeden koleś. Okazało się, że ten lokal to kuźnia. Koleś zaprosił mnie do środka. Właścicel kuźni. Oprócz niego był tam jeszcze jego jedyny pracownik. Skoro zaprosił, to wchodzę.
Koniecznie chcą mi pokazać jak się kuje żelazo. Wcześniej jednak zapraszają mnie na kolację. Przygotowywana jest w niezbyt higienicznych warunkach. Jajecznica z kiełbasą robiona na piecu do topienia żelaza. Urzeczony jednak tą spontaniczną gościnnością, nie odmawiam. Częstują też odrobiną białego wina.
Pokazują różne żelazne elementy, które wytwarzają. Sprawie im to widoczną radość. Szef zakładu znika na chwilę. W tym czasie pracownik mówi, że pracuje tu od 3 miesięcy. Jest tak sobie. On trzaska młotem w żelazo, a szef pije sobie winko.
Szef wraca. Przynosi trzy portrety. Jeden Adolfa Hitlera i dwa Augusto Pinocheta. Mówi, że wszystkie wiszą u niego razem na scianie. Cóż, trochę mnie zatkało. Okazuje się, że jego dzidek był Niemcem, żołnierzem Wehrmachtu. Przybył do Chile po wojnie. Pokazuje zdjęcia dziadka. Rzeczywiście, germańskie rysy u szefa kuźni są aż nadto widozcne. Wyczuwam pewną ambiwalencję w stosunku do niemieckich korzeni. Duma i jakiś żal. Może dlatego przekornie upiera się, że Hitler był Polakiem.
Obaj panowie pozytywnie oceniają rządy Pinocheta. W przeciwieństwie do młodego pokolenia, mają w pamięci terror panujący w trakcie krótkich rządów komunisty Salvadora Allende, którego obalił potem Pinochet. Poza tym panowie nie lubią Argentyńczyków, którzy "są dumni, uznają się za lepszych i wyrażają się pogardliwie o Chilijczykach".
W końcu nadchodzi kulminacyjny moment. Pracownik rozpala piec, rozgrzewa żelazo. Potem kładzie rozrzażony pręt na kowadle i wali w niego młotem. Robię parę unikalnych zdjęć z cyklu "życie zwykłych Chilijczyków".
Opuszczam ten miły lokal ok. 22.
W nocy czuję się bardzo źle. Jakieś zatrucie. Zasypiam nad ranem.
Budzę się w niedzielę ok. 12. Postanawiam wyjść na świeże powietrze. Błąkam się po mieście przez parę godzin, wciąż ze złym samopoczuciem. W końcu pomaga wypicie dwóch litrów Coca-Coli. Czuję się zdecydowanie lepiej.
Chyba zaszkodziły mi banany.
Wieczorem zaczyna mocno padać.