Wstaję o 8 i pakuję rzeczy. Idę na dworzec kupić bilet do San Juan. 18 peso. Odjeżdża o 11. Wracam więc jeszcze do hostelu. A tu... Spotykam Pawła, który właśnie wrócił z dłuuugiego trekkingu w parku Tupungato. Chwilę rozmawiamy i oglądamy zdjęcia.
Do San Juan dojeżdżam o 13. Żar leje się z nieba. W w tym żarze... Mam niezwykłe szczęście, bo właśnie dziś wyrusza z miasta Cabalgata de Fé al Santuario de Difunta Correa, czyli 3600 koni, 3600 gauchos, któzy mają pokonać 65 km do Difunta Correa. Są gauchos z całego kraju oraz z Chile. Gauchos to tacy kowboje Argentyny. W bardzo dużym uproszczeniu. Najbardziej tradycyjna grupa w tym kraju.
Difunta Correa to miejsce, gdzie czci się lokalną "świętą", która w 1840 r. w czasie wojny domowej wyruszyła za swoim dzieckiem za wojskiem, w którym szedł jej mąż. Szła przez pustynię. Gdy skończyła jej się woda i jedzenie, zginęła, jednak wiele dni potem znaleziono żywe dziecko przy jej piersi. Poczytano to za oczywisty cud. W miejscu jej śmierci wzniesiono kapliczkę. Tereaz jest tam małe miasteczko, do którego co roku zmierzają setki tysięcy pielgrzymów. Jest też czczona w całej Argentynie, jej kapliczki można znaleźć przy drogach w całym kraju. Ludzie zostawiają przy nich wodę i jedzenie. Kościół katolicki sprzeciwia się temu kultowi.
O 15 wychodzę oglądać wymarsz pochodu. Nastrój jest podniosły. Konferansjer co jakiś czas krzyczy "viva Patria!". Po chwili zaczyna się pochód, wielobarwny i radosny. Niektórzy wiosą na koniach swoje maleńkie dzieci, są też kobiety gauchowie (gauczynki?).
Spotykam dwie siostry, który chcą mnie zabrać do jakiegoś ładnego miejsca niedaleko. Ale coś nie wyszło, bo jedna poszła po samochód, ale nie wróciła.
O 18 ruszam na miasto. Plaza 25 de Mayo zapełnia się ludźmi. Zwiedzam dom, w którym urodził się Domingo Sarmiento, argentyńskie mąż stanu, pisarz, prezydent, erudyta.
O 20 wracam do hostelu i przygotowuję kolację. Spotykam jednego Baska, który podróżuje rowerem. Dowiaduję się, że w Hiszpanii prawo pracy gwarantuje pracownikowi po 3 latach pracy rok bezpłatnego urlopu z jako takimi gwarancjami powrotu potem do pracy. Zapraszam go na kolację. Jemy na tarasie. Robi się trochę chłodniej wreszcie.
Po kolacji wychodzimy do Parku de Mayo. Dowiedziałem się przez przypadek, że tańczą tam tango na skwerze. Idziemy z Jaime popatrzeć. Niestety o 22.30 "parkiet" jest pusty. Idziemy na piwko do pobliższego baru. Gdy wracamy tańce się rozkręcają. Co ciekawe, Jaime stwierdził że, mimo że mieszka w Hiszpanii, gdy wylądował w Buenos Aires, nie mógł prawie nic zrozumieć z lokalnej gwary.
Wracamy do hostelu przed 1.