Tego dnia po 11-godzinnej podróży autobusem docieram do Erechim ok. 7 rano. Stąd zabiera mnie znajomy ks. Roberta, który jest znajomym mojego znajomego (pozdrawienia Jefferson!). W ten sposób docieram do Aurea, niewielkiej miejscowości, nazwanej polską stolicą w Brazylii.
Polacy przybyli tu chyba w XIX w., otrzymując ziemię od rządu Brazylii. Ta ziemia to była jednak nieprzebyta puszcza. Okolica to niekończące się morze pagórków. W tym niegościnnym terenie musieli pracować przez pokolenia zanim otrzymali pierwsze plony.
Ks. Robert z Towarzystwa Chrystusowego zabiera mnie na Mszę Św. do niewielkiej wspólnoty. Pracy ma tu dużo - 36 kaplic. Zasuwamy garbusem po polnej drodze do wioski. Po drodze niewielkie osady, samotne gospodarstwa, pola na zboczach pagórków, plantacje yerba mate, trzciny cukrowej i wszelkich egzotycznych owoców. Docieramy do wioski którą można określić jako zabitą dechami, a tam już wszyscy mieszkańcy czekają przed salką, która pełni funkcję kościoła. Po Mszy zostaję wywołany do tablicy (dosłownie, bo w salce jest tablica) i opowiadam o swojej podróży. Polacy mówią jeszcze w ojczystym języku, lecz jest to język polski chyba sprzed stu lat. Mimo to bardzo dobrze daje się porozumieć. Potem jeszcze rozdajemy cukierki, a ksiądz tradycyjnie rozgrywa mecz piłkarski z dziećmi.
Znalazłszy się w tym przepięknym oraz gościnnym miejscu zamierzam spędzić tu trochę czasu.