Nie będę narzekał na miejscowe uliczne i sklepowe jedzenie. Powiem tylko, że co mi się podoba w Chile, to owoce morza. W mieście, szczególnie w okolicy portu, można kupić świeże przysmaki. Tak co drugi dzień kupuję sobie 1,5 kilo muszelek (kosztuje to 1000 peso - 6 zł), bo są dość łatwe w przygotowaniu. Wystarczy dodać cebulki, dolać trochę wody na do garnka i poczekać aż się otworzą. Gotują się na parze. Najbardziej pracochłonne jest oczyszczenie muszelek z piadku, glonów i narośli.
Jednego dnia kupiłem muszelki białe, które nie są jednak takie dobre, są bardziej twarde. Chyba należy je inaczej przygotowywać.
Są też inne przysmaki jak kalamary i kraby, ale podejrzewam, że ich przyrządzanie jest trochę bardziej skomplikowane.
Same zakupy też są ciekawe. W przypadku muszelek bardzo istotne jest, by były świeże, bo gdy nie są, zaczynają wydzielać trujące substancje. Gdy spytałem pana o świeżość, to otworzył jedną, pokazał, że się rusza i zjadł ją żywcem i poczęstował jeszcze jednego przechodnia. Przy czym nie była to wcale ostryga. Pozostałe owoce morza, z wyjątkiem ryb i kalamarów, ruszają się, gdy je dotknąć, stąd nie trzeba się uciekać do tak drastycznych demonstracji.
Spożywanie tego typu przysmaków może się wydawać z początku obrzydliwe dla ludzi z kręgu naszej kultury kulinarnej, ale gdy już się spróbuje raz, to potem trudno nie ulec pokusie. Niestety, nie mają tu ostryg.