Wstaję o 6.30. Wrzucam do skrzyneczki opłatę za kepming (6 NZD). Poranek ładny, choć ciężko było wstać (zimno). Noc była bardzo ciekawa, to znaczy śniło mi się mnóstwo rzeczy. Najbardziej dziwny sen to była powódź. Nagle skądś wypłynęła wzburzona rzeka i zacząłem się wspinać na murek. Nie było by w tym nic dziwnego, i nawet bym o tym nie pisał, gdyby nie to, że poprzednie schronisko, które stało na tym samym miejscu zostało zniszczone niecałe sto lat temu przez powódź.
Idę do doliny Hooker, zobaczyć Mt Cook. Po drodze widok na lodowiec Mueller.
W dolinie nie ma nikogo. Widać dobrze Mt Cook, choć zbierają się chmury.
Schodzę potem do wioski. Zaczyna padać. Nie odwiedzam muzeum E. Hilaryego, bo wstęp dość drogi. Za to centrum informacji jest bardzo ciekawe i za darmo. Historia zdobywania Mt Cook. Mnóstwo informacji o alpinizmie.
Tak mnei wciągnęło, że na drodze jestem ok. 15. Okazuje się, że do Queenstown, następnego celu, jest ok. 250 km. Będzie ciężko dojechać, ale trzeba spróbować. Zimno się robi, jak się tak stoi w deszczu. Zatrzymuje się Niemiec, który podróżuje od 3 tygodni po NZ samochodem (zrobił 2500 km). Podwozi mnie 50 km do skrzyżowania, bo jedzie w drugą stronę. Potem jakaś para z dwoma ogromnymi husky zabiera mnie 10 km do Twizel. Dzięki temu prynajmniej jużnie stoję na komplentym odludziu.
Czekam 5 min. i zatrzymuje się chłopak, który jedzie do Wanaka. Dobre i to, chyba dalej już nie dojadę. Jedziemy i sobie gadamy, a tu zatrzymuje nas policja. Robią tu to w ten sposób, że siedzą sobie w radiowozie i jak przejeżdżamy włączają światła. Przekroczyliśmy prędkość o 16 km/h. Pytam z ciekawości, czy nie może da łapówki. Mówi, że to w Nowej Zelandii zupełnie niemożliwe. Mandat 120 NZD.
Dojeżdżamy do Wanaka o 19. Miejscowość leży nad wielkim jeziorem o tej samej nazwie. Zobaczę je wieczorem, bo na razie jest już ciemno. Chłopak podwozi mnie do hostelu. Muszę tu pochwalić lokalnych kierowców, bo nigdy nei zostawiają autostopowicza w jakimś przypadkowym miejscu. Zawsze podwiozą do skrzyżowania, za miasto albo do jakiegoś miejsca.
Hostel wydaje mi się drogi. Mają niby jedno łóżko wolne. Idę na kemping. Kosztuje 15 NZD. W kuchni spotykam sześciu Argentyńczyków. Łatwo ich poznać, bo cały czas odzywają się do siebie 'cze, boludo!' (w wolnym tłumaczeniu 'tej, frajerze!). Gotują ich przysmak zwany guiso. Ja wyciągam swoje 3 jajka i makaron instant. Nawiązuję z nimi kontakt, ale nie zapraszają mnie do wspónej uczty, na co po cichu, muszę przyznać, liczyłem.