Budzę się razem ze świtem ok. 7. W nocy przymroziło, ale w chatce było ciepło. Woda w zbiorniku zamarzła. Ruszam w dalszą drogę, do następnej chatki.
Z ciekawostek, dolina została po raz pierwszy przebyta przez Europejczyka w 1861 r. Wcześniej oczywiście przemierzali jąrdzenni mieszkańcy, czyli Maorysi.
Po drodze jest most zrobiony z lin i siatki do płotów, zawieszony wysoko nad rzeką. Jego przejście dostarcza pewnej dawki emocji.
Spotykam pierwszych ludzi na szlaku, parę Anglików, potem jeszcze dwójkę chłopaków. Idę w przeciwną stronę. Pogoda znów wyśmienita. Ani jednej chmurki.
Dochodzę do chatki ok. 17. Nie ma nikogo. Mam pewne problemy z rozpaleniem ognia. Nie przeczytałem instrukcji i zacząłem rozpalać przy zamkniętym kominie. Włączył się alarm przeciwpożarowy. Ale to hałasu robi. Na szczęście nie przyleciał od razu helikopter, a po otwarciu drzwi i okien alarm się wyłączył. Nie ma suchego drewna, ale jest węgiel.
Idę spać ok. 23.