Noc minęła spokojnie. Gdy się budzę, kominek jest już zimny. Na dworze przymroziło. Zbieram się i idę w kierunku drogi, gdyż chcę jeszcze dziś dotrzeć do Milford Sound, słynnego fiordu. Przechodzę obok jeszcze jednej chatki. Wkraczam w rejon Parku Narodowego Fiordland. Las tutaj jest bardzo ciekawy. Całe drzewa są porośnięte porostami. Wygląda to bardzo tajemniczo. Wchodzę jeszcze na niewielki szczyt Key Summit, skąd rozciąga się ciekawa panorama na Alpy Południowe, których szczyty toną dziś w chmurach.
Na drodze jestem ok. 14. Nie czekam długo. Zatrzymuje się bodaj trzeci samochód. Toyota Celica rocznik 96. W środku chiński Malezyjczyk (albo malezyjski Chińczyk) z Malaki, który pracuje od 4 lat w Nowej Zelandii. W porżądku koleś. Tak sobie rozmawiamy, gdy w pewnym momencie mówi, że pewnie jadę w celu odbycia rejsu po tym słynnym fiordzie. Ja na to, że jadę tylko go zobaczyć, bo na rejs mnei nie stać. Na to on odpowiada bez namysłu: 'OK, przyjdź jutro, dostaniesz bilet, jestem supervisorem (czyli kierownikiem) na jednym ze statków'. Naprawdę w porządku koleś. Oczywiście planuję zostać i skorzytać z tej niebywałej propozycji (taki bilet to prawie sto tutejszych zielonych).
Jedziemy drogą, która co jakiś czas jest zasypywana przez lawiny. Mój kierowca mówi, że ostatnio przez 10 dni była zamknięta, bo lawina zasypała wjazd do tunelu. Jeszcze teraz wiadać w tym miejscu ogromne zaspy.
Dojeżdżamy na miejsce. Piękny widok. Zatoka i słynny strzelisty szczyt Mitre Peak (ma ponad 1600 m npm) są bardzo dobrze widoczne. Bardzo piękne miejsce, jeszcze z tymi chmurami...
Poza przystanią promową i dwoma hotelami oraz kawiarnią i zakwaterowaniem dla pracowników nie ma tu zbyt wiele. Kemping zabroniony, więc pierwsza rzecz, za którą się rozglądam to kawałek trawy. Nie łatwo ją znaleźć, bo wszędzie rośnie ten gęsty las z ogromnymi paprociami. Pierwszy raz widzę takie paprocie. W końcu jednak znajduję lawałek trawy wprost idealny koło ścieżki krajoznawczej.
Ścieżek za dużo też nie ma, ale jest jedna na punkt widokowy trochę wyżej. Wchodzi się 5 minut. Idę tam ok. 17. Spotykam Czecha z Koreanką (to chyba jego laska).
Zachód słońca. Światło przechodzi przez wejście do fiordu i rzuca snop na jedną ze ścian. Potem rozdziela się na dwa promienie, w końcu na trzy. Gdy gaśnie, niebo zdaje się zapalać nad szczytami. Nie wiem, czy widziałem kiedyś coś piękniejszego.
Gdy widowisko się kończy, szlajam się trochę tu i tam, czekając aż się ściemni i będę mógł bezpiecznie rozbić namiot w upatrzonym miejscu. To chyba zbyt daleko idąca ostrożność, bo kto by pomyślał, że ktoś będzie spał w namiocie o tej porze roku i przy takiej pogodzie...