W niedzielę wstaję ok. 11. Tym samym już nie zdążę na Mszę, która jest o 10. Trzeba zaznaczyć, że plemiona Bataków, które zamieszkują wyspę są chrześcijanami (z tym też katolikami). Udaję się na śniadanie, a następpnie do apteki w celu zakupu paracetamolu. Tam jakiś samozwańczy znachor-aptekarz oferuje mi zmierzenie temperatury, a następnie wciska mi leki, których nie potrzebuję. Żeby nawet w aptece naciągali człowieka? Ostatecznie kupuję panadol extra w jakimś małym sklepiku.
Wchodzę do jednego biura wypytać o bilet autobusowy. Mała dziewczynka próbuje mnie zastąpić mamę i sprzedać mi bilet. Naśladowanie rodzica wychodzi jej wyśmienicie. Wracam do hotelu. Powrót jest jednak długi, gdyż po drodze spotykam grupki Bataków, którzy przyjechali tu z różnych wiosek w celu praktykowania angielskiego z cudzoziemcami. Cudzoziemców jednak dużo nie ma. Rozmawiam z różnymi grupkami chyba cztery godziny. Co odprawię jednych, to zjawiają się następni. Widać, że zapotrzebowanie jest duże, bo nawet nauczyciele nie mówią w sumie za dobrze. Młodzież jest z pobliskich wiosoek Siantar oraz Siburumburum. Robią ze mną dużo zdjęć. Być może biały człowiek to dla nich duża egzotyka. Może też robią zdjęcie, żeby pokazać potem nauczycielowi, że faktycznie praktykowali angielski.
Wracam do hotelu ok. 16. Do pokoju obok wprowadzają się Polacy oraz Czesi. Bardzo symptatyczni ludzie.
Wieczorem zjadam dwie kolacje i rozgrywam trzy partie szachów z jednym Szkotem, niestety wszystkie zakończone klęską biało-czerwonego króla.