Wstaję o 6. Aż żal opuszczać do piękne miejsce. Najpierw jadę dżipowcem do skrzyżowania. Tam łapię autobus do El Nido. Pozostałość panowania Hiszpanii to nazwy miast, ulic, placów.
Droga dość ciężka. Miejscami brak asfaltu. Autobus bez okien.
Dojeżdżam ok. 16. Idę do Hadafe Cottages, na końcu plaży i wynajmuję chatkę. Targuję cenę do 400 pesos za noc, bo plannuję tu zatrzymać się dłużej.
Położenie El Nido jest bajkowe. Otoczone pionowymi ścianami porośniętymi dżuglą. Obok zatoka z kilkudziesięcioma wyspami Archipelagu Bacuit o stromych zboczach. Plaża nie zachwyca, ale za to prąd jest prawie całą dobę (przerwa 6-14). Jest też Internet i dużo przyjemnych kafejek nad samym brzegiem.
Idę na spacer i zamawiam pizzę w jednej z nich. Fala prawie podmywa stolik. Przypływ. Pojawiają się znajomi Niemcy.
Wracam do mojej chatki. Jest już ciemno, a trzeba przejść koło cmentarza. Jest 5 metrów od brzegu, na którym rozjijają sięteraz fale. Chatka byłaby przyjemna, gdyby nie przerwy między ścianami a dachem przez które wchodzą owady i przyczajony koło łóżka duży gekon, który skrzeczy raz po raz.
Niemcy wynajęli łódkę na rejs po wyspach jutro, więc jadę z nimi.