Na piątek wytyczam dokładną trasę, bo zostało jeszcze parę ładnych miejsc do zobaczenia. Na początek trasy zamierzam dostać się za pomocą tuktuka, rodzaju motorka z przyczepką. Pokazuję na mapie muzeum, ale kierowca chyba na mapie się nie zna, bo zawozi mnie w inne miejsce. Nie płacę mu oczywiście. Idę do następnego. Mówię, pokazuję na mapie, pokazuję nazwę zapisaną w tajskim alfabecie.... i zawozi mnie w inne miejsce, w okolicach parku Dusit, centrum królewskich zabudowań. Zrozumiałem, że z czytaniem też u nich cienko.
Warto zobaczyć
polecane hotele w Bangkoku.
Miejsce wydaje się ciekawe, więc już daję spokój z moim planem. Znajduje się tam okazały klasycystyczny budynek, w którego bogato zdobionych pomieszczeniach prezentowane są skarby królewskie. Prawdziwie imponujące. Są tam modele statków wykonane ze szczerego złota, zdbione diamentami i innymi szlachetnymi kamieniami, trony królewskie, rzeźby w drewnie. Przy każdym z eksponatów podaje się nakład pracy włożonej w wykonanie - np. 120 artystów, 38 miesięcy.
Jest też stół z zastawą taką samą jak na spotkaniu monarchów z okazji 60-lecia rządów tajskiego króla ze złotymi pawiami, srebrnymi kogutami, nie mówiąc już o złotych nożach i łyżkach.
Wracam do hotelu pieszo, bo już straciłem nadzieję, że któryś z tych dzikusów zna się na mapie. Następnie przypominam sobie o potrzebie wysłania paru kartek pocztowych i temu zadaniu poświęcam resztę dnia.
Ostatni wieczór w Bangkoku spędzam w towarzystkie Argentynki poznanej w hotelu. Pomyślałem, że to będzie logiczne skoro zacząłem podróż od Argentyny. Jest też z nami Kanadyjczyk. Idziemy na tradycyjne danie kuchni tajksiej, czyli padthai. Następnie zasiadamy w indyjskiej restauracji. Następnie Kanadyjczyk idzie spać, a my do jakiejś dyskoteki. Potem nieoczekiwanie natrafiamy na grupkę Argentyńczyków, którzy wynajęli od jakiegoś Taja stoisko i sprzedają kurczaki. Jest tam też jeden Urugwajczyk, typowy maczo, który zabiera moją argentyńską koleżankę. Nie poddaję się tak łatwo, ale nie ma się o co bić, w końcu Urugwaj to jakby prowincja Argentyny, a w samym kraju Maradony spotkałem dużo bardziej urodziwsze niewiasty (nie mówiąc już, że ta akurat dała się nabrać na starą sztuczkę pt. 'za godzinę wylatuję').
W nocy na ulicy Khao San, tajska młodzież zarabia na piwo, grając na gitarze. Wrzucam jednemu 20 bahtów i zamawiam kultową pisoenkę 'Made in Thailand' najbardziej znanego tajskiego zespołu rockowego Carabao. Czai się na mojej drodze dużo zdesperowanych prostytutek. Wracam do hotelu ok. 5. Trzeba się wszak wyspać przed jutrzejszym długim lotem.